24 lis 2012
Artur Baniewicz "Pogrzeb czarownicy"
Kolejne spotkanie z Debrenem z Dumayki. Niby potencjał jest, niby trochę interesujące, pomysły ciekawe (tym razem magun znalazł stałą pracę na teleportnisku), ale po kilkunastu stronach ciężko się czyta. Za długie te księgi (jak na opowiadania) i chciałoby się szybciej przewracać kartki. Akcja się jakoś nie klei, nie bardzo mogłam się w niektórych miejscach zorientować, o co chodzi, ciągnie się to wszystko niemiłosiernie i w zasadzie kończy na niczym. Dalej nie wiadomo, po cóż to wędruje Debren po świecie, dlaczego nie może (?) dojść do tej swojej Dumayki. Nadal jest naiwny, niezdarny, nawet jak coś planuje, to nie za bardzo mu wychodzi, daje się wmanewrować w straceńczą misję. Zawsze gotów gnać na ratunek bliźnim. "Pogrzeb czarownicy" to wykoślawiona wersja mitu o Pigmalionie, niestety denerwuje i nuży, a teoretyczne rozwiązanie "problemu" drączącego ową czarownicę i techniczne jego wykonanie - to jakiś kiepski pomysł.
Co mi się podobało? Może to, że autor puszcza oko do czytelnika, niby świat z grubsza stylizowany na feudalny, średniowieczny. Ale zaskakująco dużo odniesień do współczesności. Są duszyści i juryści, a nawet paparazzi robiący "zdjęcia". Działa prężnie teleportnisko (podróżni wsiadają do wrzecion i mkną powietrznymi jelitami 4 km nad ziemią, maja nawet wypadochrony), buduje się furostrady.
Ostatni tom sagi przeczytam tylko dlatego, że leży na półce i chcę sprzedać razem wszytskie części, może ktoś to kupi ...
Moja ocena: 2/6 (przede wszytskim za formę)
Fragment - może kogoś rozśmieszy, mnie się podobały właśnie takie drobnostki:
-To i do prowadzenia fury hełm u was trzeba zakładać?- Debren zerknął na stojący obok zaprzęg z mieszaniną słabo skrywanej kpiny i dobrze skrywanej zazdrości. Niby wiadomo, że Wschód od zawsze był pół wieku do przodu, ale choć magun starał się brać na to poprawkę, nadal dawał się zaskakiwać nowatorstwem tutejszych rozwiązań. - Myślałem, że jeno jeźdźców rasowych rumaków ów przepis dotyczy. Ale do muła - zaniepokoił się nagle - chyba hełmu nie trzeba?
- Do muła nie - uśmiechnął się łaskawie Udebold. - Od prowadzącego furę też zresztą nikt nie wymaga, by w szyszaku jeździł. Choć owszem, był projekt wprowadzenia pasów, by w razie czego pijany woźnica z ławki na wyboju nie zleciał. Aleśmy, o naszym cechu mówię, oprotestowali, i póki co, w życie nie wszedł.
- Cechu ... wozackim? - Debren trochę się pogubił.
- No co też wy ... Macie mnie za wąchacza końskiego smrodu? Zaden Rimel nie żył nigdy z gapienia się na kobylą rzyć! O kamieniarskim mówię. - Widząc, że czarodziej nadal nie rozumie, wyjaśnił spokojniej: - Projekt furostrad dotyczył, czyli, o czym pewnie w drewnianej Lelonii nie wiecie, dróg kamieniem moszczonych. I w nasz cechowy honor pośrednio uderzał, że niby materiał dostarczamy marny. Choć po prawdzie całkiem nie o to posłom szło, a o usunięcie strat, które powoduje wypadnięcie furmana na furostradzie. Bo, jeszcze raz podkreślam, jeno traktów bitych dekret miał dotyczyć.
- A, rozumiem. Ze niby na zwykłym gościńcu, w błoto i piach spadając, woźnica wielkiej krzywdy nie dozna?
- Woźnica? - zdziwił się kamieniarz. - A kogo obchodzi jakiś tuman,co z własnej fury zlatuje? O wozie mówię i ładunku. Oraz o budowlach, co nieopodal stoją. Pewnie się to w waszej lelońskiej głowie nie mieści, ale na furostradzie, dzięki twardej nawierzchni i resorom, prędkość pojazdów do prędkości szarży rycerskiej niemal się zbliża. To sobie wystawcie , czym mogłoby się skończyć pozostawienie koni samopas.
( str. 13)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz